Przyjaźń. Jak rozumiesz to słowo? Obstawiam, że zupełnie inaczej niż Amerykanie.
Sobotnie przedpołudnie. Plac zabaw dla dzieci w jednym z centrów handlowych na przedmieściach Philadelphii. W zarezerwowanej sali trwa właśnie przyjęcie urodzinowe trzylatka. Dzieci biegają, skaczą po trampolinach, wspinają się na zjeżdżalnie. Ich rodzice obserwują z boku i w razie potrzeby reagują. Jedna mam popija kawę, inna karmi dziecko owocami. A wśród nich ja i mój dwulatek. Nasz synek został zaproszony na przyjęcie urodzinowe do jednego z kolegów z przedszkola. Nauczycielka włożyła do plecaczka kartkę z informacją, gdzie, kiedy i pod jaki numer telefonu wysłać potwierdzenie. Takie samo zaproszenie dostały wszystkie dzieci w grupie, a jest ich 12. Pomyślałam “czemu nie?” Nie znam rodziców innych dzieci to chętnie pójdę, poznam, porozmawiam. Tak to sobie wyobrażałam. I chyba tylko ja. Na wejściu oczywiście przedstawiła mi się mama Josepha, a ja jej. Wymieniłyśmy 2 zdania, pokazała mi co i jak, gdzie jedzenie, gdzie zabawy i na tym się skończyła nasza rozmowa. Ale była tam gospodarzem. Zajęta. Normalna sprawa. Widać było, że tak jak ja, przyszło kilka nieznających się osób – przedszkolaki z rodzicami. W jednym kącie stali bliscy Joe, babcia, ciocia i od czasu do czasu coś tam rozmawiali. A reszta? Każdy zajmował się swoim dzieckiem, to one były w centrum uwagi. Praktycznie żaden rodzic nie szukał kontaktu, nie był ciekawy innych. Wszyscy zebraliśmy się w grupie na tort i “Happy Birthday”, a potem każdy poszedł w swoją stronę. Jako, że w pewnym momencie usiadła obok mnie mama koleżanki z przedszkola, to zaczęłam rozmowę. Kilka zdań i to wszystko. Ewidentnie rodzice nie przyszli tam, by poznać innych, nawiązać jakieś relacje wychodzące poza “How are You”? “Are You having fun?”. Dla mnie było to zupełnie nowe doświadczenie. Dlatego, że ja jeśli już zapraszam kogoś, to staram się chociaż trochę z nim porozmawiać, poznać. A jak ktoś się ze mną spotyka, to jest to dla mnie ewidentny sygnał, że też chce chociaż trochę pogłębić naszą relację. Tu przekonałam się, że nie każdy tak ma. A przynajmniej tym razem.
Przyjaźnie jak w Hollywood
Czytałam ostatnio artykuł o różnicach kulturowych pomiędzy Amerykanami i Europejczykami (z naciskiem na wschód) w kontekście zwierania przyjaźni. Było tam ciekawe porównanie – Amerykanie są brzoskwinia – miękka z zewnątrz, ale z twardą pestką w środku. Łatwo nawiązać z nimi powierzchownie relacje, są mili w obyciu, kulturalni i poprawni, ale swoje prywatne życie skrywają w głębi. Europejczycy z kolei są jak kokos. Trudno przebić się przez twardą skorupę, ale jak już się to uda, to otwierają się ze swoim wnętrzem.
Tutaj słowo“Friend” rozumie się całkowicie inaczej niż w Polsce. Dla mnie “przyjaciel” to ktoś kogo znam wiele lat, z kim mam masę wspomnieć, doświadczeń, komu mogę zaufać i powierzyć swoje sekrety. Czasem przyjaźń wymaga poświęceń, wyrzeczeń. Takie jest życie i głębokie relacje są tego warte. Prawdziwych przyjaciół mogę policzyć na palcach. Jest ich niewielu, ale nawet nie widząc się przez miesiące, czuję jakbyśmy się spotkali wczoraj.
Amerykanie z kolei słowem “Friend” nazywają osoby, z którymi mają coś wspólnego i jako taki kontakt. Dzielą te relacje na przyjaciół z pracy, szkoły, treningu. Wystarczy, że coś ich łączy, jakić wspólny mianownik.
Dlaczego nasze wizje tak się różnią? Jasne, możemy obwiniać wszystkie Hollywódzkie produkcje, gdzie słowo przyjaciel rzucane jest na lewo i prawo. Ale chyba stoi za tym coś więcej.
Kraj kapitalizmu i imigrantów
W Stanach, kiedyś wybitnie kapitalistycznej gospodarce, przez lata panował i nadal panuje, kult konsumpcjonizmu. Mieć znaczy więcej niż być. A, żeby mieć trzeba pracować. A praca wymaga dużo czasu, bo dni urlopowych w porównaniu z Europą jest tutaj mało. A w pracy, też dąży się do wspólnych celów, razem ze swoim zespołem. I takie wspólne działania są już podstawą do budowania jakieś relacji. Działamy razem, po to by każdy z nas miał korzyść. A potem idę do domu, który jest moją twierdzą. Praca często wymaga podróży, zmiany miejsca zamieszkania, otoczenia. Nie ma więc sensu za bardzo się przywiązywać, bo pewnie przyjdą zmiany, nowe miejsce i ludzie. Na stałe zostaje tylko rodzina i na niej się skupiam. Świadomie, czy podświadomie, tak wygląda rzeczywistość wielu ludzi tutaj. Mało kto spędza w tym samym miejscu całe swoje życie. Inwestuje się więc cenny czas w swoich najbliższych, i to zazwyczaj rodzinę, która sam stworzyłem, pracę i siebie.
Przez lata USA tworzyli imigranci. Przyjeżdzali tutaj, odrywając się od swoich korzeni, zostawiali za sobą rodziny, ojczyzny i od nowa budowali relacje. Inne niż te w kraju z kilkupokoleniową historią. I ślad po tym istnieje do dzisiaj. W sposobie bycia, wartościach. Po prostu jest inaczej.
Mniej znaczy więcej
Może przyszło Ci do głowy pytanie: “Po co w takim razie zostaliśmy zaproszeni na przyjęcie, skoro nikt tak naprawdę nie miał potrzeby się poznawać?”. Odpowiedź jest prosta – żeby zrealizować cel, który postawili sobie rodzice Josepha. Chcieli wyprawić mu urodziny, wśród znajomych z przedszkola i dążyli do tego. To dzieci miały tam się dobrze bawić. Zarówno solenizant, jak i jego mali goście. Rodzice, którzy przyszli chcieli dzieci „wybiegać” i dać im okazję do zabawy. Wspólny cel wystarczył, żeby się spotkać i nie potrzeba było nic ponadto.
Jak to mówią “To make a friend, be a friend”. I tu da się zbudować głębsze relacje, ale samemu trzeba włożyć w nie mnóstwo pracy. Amerykanie są nauczeni bycia uprzejmym i owijania w bawełnę :). Dlatego czasami, zagadując “Chodźmy na kawę” usłyszysz “Jasne”, ale wcale nie znaczy to, że ktoś chce z Tobą wyjść. Po prostu jest miły i nie odmówi, ale jeśli nie zaproponuje konkretnego terminu, to raczej nie ma tak naprawdę ochoty na spotkania i poznawanie się. I takie jego prawo. Nic na siłę. Nic straconego. Czy nie lepiej mieć tylko kilka bliskich osób, ale takich do których uderza się “jak w dym” niż grono znajomych, którzy przy pierwszej trudności znikają?
A jak jest w Twoim otoczeniu? Mieszkasz za granicą? Też widzisz różnice kulturowe?
17 komentarzy
Siedem lat temu miałem identyczne doświadczenie z tym że na ziemi szkockiej.Też były to urodzinowe zabawy w „małpim gaju”. Dzieciarnia na torta i oranżadę, a potem do klatek na hulanki, a rodzice na torta i kawę. Poza zdawkowymi „how are you” nie byłem w stanie nawiązać żadnej innej rozmowy. No może kilka banałów na temat szkockiej pogody. Nic, absolutnie nic. Nawet z facetami o sporcie, samochodach czy polityce. Ściana.Poczułem się jak intruz. Tym bardziej, że były tam małżeństwa mieszane polsko-szkockie. Potem zaś dowiedziałem się od znajomych, którzy organizowali takie imprezy, że tubylcy tak mają. Jak impreza dla dzieci to dla dzieci.
Podsumowując powiem, że po dwudziestu latach emigracji wciąż nie mogę przyzwyczaić się do wielu tutejszych zwyczajów i tradycji. Za dużo Polski w sercu i duszy.
A może to już czas wracać do domu?
Pozdrawiam
Dziękuję za Twój komentarz Arkadiusz, bo jak do tej pory nigdzie i od nikogo nie słyszałam o podobnych oświadczeniach. Już mi przez myśl przeszło, że to tylko taki mój pech.
Wszystko super, świat otwarty – pewnie, jak najbardziej, ale pewne nawyki, zachowania, oczekiwania wynosi się po prostu ze środowiska, w którym się wychowasz. Tak było, jest i będzie. Moim skromnym zdaniem 😉
Kiedyś byłem na szwedzko- polskim weselu. Pomiając fakt, że zamiast wódki weselnej była woda do picia, przy stole, szwedzi rozmawiali tylko ze Szwedami po szwedzku, z Polakami zero kontaktu i zainteresowania. Totalny mur. Mimo że promuje się multikulti sciagając ludzi z Afryki do szwedzkiego kręgu ludzi nie wejdziesz nigdy. A gdybyś nawet tam wszedł to i tak nie zrozumiesz ich mentalności do końca. Trzeba się tam urodzić.
Ciekawe komentarze…ja mieszkam juz okolo 10 lat w Czechach i tu jest podobnie jak w Polsce, ludzie sa otwarci, latwo nawiazuje sie kontakty. Sporo prawdziwych przyjaciolek poznalam dzieki dzieciom, dzieci wyrosly a przyjaznie pozostaly:). Pozdrawiam!
Ja miałam taką samą sytuację ale w PL, urodziny kolegi pasierba z przedszkola. Dodatkowo byliśmy najmłodsza parą rodziców chociaż siedzieliśmy przy stole to nikt z nami nie rozmawiał. Mega dziwne. Już wolałabym zostawić dziecko i wrócić po 3h, i tak nas nie potrzebował.
Pozdrawiam
Hej Marta,
dziękuję za głos. Dobrze wiedzieć, że nie tylko dla mnie takie zachowanie jest dziwne.:D
tomowisz,że jesteś jak długo ?
Mam takie same doświadczenia z Polski, w ogóle nie widzę różnicy między Polską a Stanami w tej kwestii (bazuję jednak tylo na tej opowieści). To raczej bardziej zależy od tego jakim typem osobowości sama jesteś oraz na jakich ludzi wpadasz.
Mieszkam w Szkocji I jest dokladnie tak samo. Bardzo trudno nawiazac przyjazn. Ludzie sa mili ale trzymaja cie na dystans. Kobiety sa najtrudniejsze, najlepszych znajomych znalazlam wsrod mezczyzn podczas pracy. Moze po prostu sie lepiej dogaduje z facetami? A moze to czynnik kulturowy?
Mieszkałam 20 lat w Stanach (mąż Amerykanin poznany jeszcze w latach 80. we Francji) , tam się wykształciłam i pracowałam. Przeprowadzaliśmy się 7 razy z powodu szkół (Ph.D męża, moje studia undergraduate i graduate) I pracy, mieszkaliśmy w Vermont, Michigan, Bostonie i Connecticut. Wszędzie schemat jest podobny: jedynych „przyjaciół ” rozumianych jako ludzi, z którymi trzymamy luźny kontakt (żadnych zwierzeń bo to wywołuje panikę;) mamy z graduate school. Kiedy już osiedlilismy się na wybrzeżu Connecticut, kupiliśmy jeden dom potem drugi, mieliśmy dzieci w szkołach publicznych bo po to w końcu osiadasz w tzw. good neighborhood, to myślałam, ze nareszcie zdobędziemy przyjaciół. Zapraszaliśmy na przyjęcia świąteczne całe sąsiedztwo, organizowałam party dla dzieci. Nic z tego. Grzeczna, powierzchowna rozmowa, może rewizyta (nie zawsze). Zabawna anegdota ilustruje to zjawisko: jedna z sąsiadek z Madison, CT, troszkę sobie popiła na świątecznym party i mówi do mnie: „I like you! Because you’re REAL!”. Pomyślałam: „nareszcie! Mam przyjaciółkę, hurra!”. Jak wytrzeźwiała nigdy już do mnie nie zagadała. A jej dom widziałam z okna. Dodam, że podczas tych 20 lat, jeden rok spędziliśmy w Paryżu, ja na uczelni, córcia w przedszkolu. Mieliśmy kilkanaście imprez, 3 u nas, masę znajomych i dwie solidne przyjaźnie na lata. Masz rację, Amerykanie są inni. Mówi to też mój mąż, który teraz w Polsce gra amatorsko w zespole jazzowym i ma masę fajnych kolegów i przyjaciół.
Dziękuję bardzo Monika za podzielenie się swoją historią. Przez długi czas wydawało mi się, że tylko ja mam podobne odczucia, bo przecież nikt nie wspomina o tym aspekcie życia, a jak już to zazwyczaj w samych superlatywach. Bo inaczej nie wypada.
Ja tutaj piszę jak wygląda życie na emigracji z mojej perspektywy, za co nie raz w wiadomościach i komentarzach mi się oberwało. Bo jak to tak narzekać i krytykować kraj, w którym się żyje?!
To, że wybrałam tutaj teraz mieszkać, nie znaczy, że nie dostrzegam zalet i wad dookoła mnie. Tylko, że ja wiem że nigdzie nie jest idealnie. USA i Polska mają swoje plusy i minusy. Życie nie jest czarno-białe, ma wiele odcieni.
Rapciu, nie jesteś dziwolągiem. Czasy się zmieniły, Polska się zamerykanizowała tj wkroczył kapitalizm i więzi międzyludzkie się poluzowały, porobiły oportunistyczne. Ja jestem stara baba, moje przyjaźnie są jeszcze z liceum za komuny i te jakoś tam się trzymają choć i tu pandemia i życiowe zakręty porobiły spustoszenia. Parę przyjaźni „od piaskownicy” też się skończyło ku mojemu rozżaleniu. Młodsze pokolenie ma jeszcze trudniej. Czasem myślę, że za dużo może wymagam od tych przyjaźni, staram się nie przejmować, że ktoś nie odpowiada choć to trudne. Każdy ma swoje problemy, kompleksy, zaszłości i historie, o których nie mamy pojęcia. Staram się podchodzić do tego filozoficznie: będzie co ma być, nic na siłę. Ale przykro jest, to fakt.
Aga, dokładnie tak. Do tego bloga przyciągnął mnie ten wpis. Jest prawdziwy, co czyni go bardzo rzadkim:) . Nikomu nie musi się podobać. Ludzie mają swoje wyobrażenia na temat życia w USA ( jest jak w serialach) i za nic w świecie nie chcą słyszeć innej wersji. A co do tego czy wypada krytykować: oczywiście, że wypada. Twój blog, Twoja historia. Znając życie w Stanach, raczej nie jesteś na garnuszku państwa, że nie powinnaś krytykować bo dostajesz 500+ i becikowe ;). A żyjesz tam pełnoprawnie, płacisz podatki jak każdy inny mieszkaniec.
Żaden ze mnie zagraniczniak, ale moja mama mieszka w Grecji prawie 20 lat (wiadomo, z przerwami na przyjazdy do Polski na miesiąc lub nieco dłużej) i wnioski ma zdecydowanie podobne. Tylko że ona się w jakieś kurtuazje nie bawi (pewnie tacy amerykanie by kręcili nosem, że nie jest dobrze wychowana) i zwyczajnie nie zadaje sie z ludźmi, którzy ją traktują obco albo na dystans. Zima jest dla niej zawsze najgorszym czasem w roku, bo ludzie po prostu siedzą po domach (totalnie nie ma tam kultury odwiedzania się nawzajem, Grecy bez restauracji czy kawiarni w pobliżu umierają towarzysko) i mało kto nawet na fejsie się odezwie.
Z drugiej jednak strony, ja z prawie 30 lat swojego życia wysnuwam wniosek, że Polacy w te klocki nie są jakoś specjalnie lepsi. Albo to ja na takich trafiam. Nie jestem w stanie zliczyć, ile, wydawać by się mogło całkiem solidnych znajomości i relacji tak okrutnie zdechło, gdy skończyły się studia i wyprowadziłem się z Krakowa, gdzieśmy się wszyscy znali w większym gronie. Sporo ludzi doszło już do takiego olewnictwa, że nie odpisuje nawet na wiadomości na fejsie czy smsy (co mnie niesamowicie wręcz wpienia i smuci), takich sensownych znajomości, to zostało nie wiem, czy sumarycznie pięć. Za pięć lat studiów i dziesiątki całkiem interesujących relacji (w moim odczuciu, może ktoś się tak dobrze maskował). Nierzadko ludzie, z którymi wszystko się kleiło na takiej luźnej towarzyskiej stopie nagle milkną i zapadają się jak kamień w wodę. O tym, żeby sami z siebie coś napisali, to przez grzeczność nie wspominam, bo znam całe dwie osoby, dla których to coś normalnego, reszta karmi jakieś niezrozumiałe dla mnie przekonanie, że nie wypada się narzucać, ergo – nie będę odzywał(-a) się pierwszy/-a. No dramat jakiś.
Albo to ja jestem jakiś niestrawny dla większości ludzi, albo przyciągam jakiś dziwolągów.
Dokładnie mam takie same przemyślenia o Nowej Zelandii, w której mieszkam. Odnoszę wrażenie, że cały nowy świat taki jest czyli Australia i Kanada też. Myślę, że Anglicy są trochę po środku z kolei. Ale tutaj mam to samo. Zero znajomych tak naprawdę. A nie daj Boże kogoś w domu odwiedzić… Rzadko się uda z kimś zagranicznym zaprzyjaźnić ale i tak zaraz ich nie ma bo NZ jest takim krajem przechodnim, gdzie raczej mało kto (mówię o tych co tu żyli) chciałby tu być na dłuższą metę. Nawet nowozelandczycy gromadnie wyjeżdżają.
Zauważyłem też to samo, że przy pierwszym poznaniu wszyscy są mili ale nikt się nie będzie z tobą przyjaźnił w europejskim sensie tego słowa. Do tego rozmowy się mogą toczyć co najwyżej o tym, że jakaś drużyna przegrała mecz albo ewentualnie o zakupach. Np. jak ktoś zauwważy że masz coś fajnego i spyta gdzie i za ile kupiłeś. Wszystko jest strasznie powierzchowne i puste.
Lubię wracać do Polski i spotykać się ze znajomymi (którzy zawsze znajdą czas) i mieć wrażenie, że gadaliśmy dopiero wczoraj. I o wszystkim co nam na duszy siedzi. I tego mi brakuje. Czytałem kiedyś jakiś komentarz polki w Holandii, która mówiła o tym, że holendrzy są dużo milsi od Polaków ale jak Ci się coś stanie np na ulicy to Holender stanie i powie 'ojej jak mi przykro’ i pojdzie a Polak zrobi wszystko zeby Ci pomoc. Tak samo nie wyobrazam sobie proszenia zelandczyka o np pomoc w przeprowadzce czy remoncie czy naprawie czegoś. A w Polsce widze ze wielu moich znajomych tak funkcjonuje: ja pomoge tobie a ty mi i spedzimy czas razem bez wypominania sobie tego. Raz miałem w miarę dobrego znajomego w NZ, który się przeprowadził do innego kraju. I oczywiście kontakt się urwał. Po iluś latach byłem tam gdzie się przeprowadził i napisałem na FB, że hej jestem właśnie u Ciebie w mieście. I w ogóle jakby miał chwilę możemy się spotkać gdzieś. Otrzymałem odpowiedź, z której wynikało, że raczej wolałby żebym do niego nie pisał bo to dziwne. I mimo, że pasował mi każdy dzień i godzina bo byłem na wakacjach oczywiście miał mnóstwo powodów, żeby być zawsze zajętym.
Miałem też np taką sytuację w pracy. Muszę powiedzieć, że miałem w tej pracy naprawdę super fajnych ludzi. Dogadywaliśmy się z większością z nich w pracy jak dobrzy przyjaciele. Raz był jakiś event czy miejsce (nie pamiętam dokładnie co) który nas kilkoro bardzo interesował. Nie pamiętam co to było ale zapadła mi w umyśle reakcja ludzi. Bo zaproponowałem ej choćmy tam razem. Może na piwko czy coś przy okazji. Fajnie będzie się spotkać. Popatrzyli na mnie jak na idiotę. I ktoś się potem odezwał: 'ale przecież my się już w pracy widzimy’. Jakby to była jakaś kara, że sie zobaczymy poza pracą. Od tej pory już nic takiego nie proponuję. Co ciekawe firma raz w roku organizowała jakąś imprezę to raczej większość przychodziła. Ale to pewnie przez darmowe żarcie i alkohol.
Powiem tak: nie dziwię się, że ludzie w krajach jak USA czy NZ mają bardzo dużo kłopotów z osobami psychicznymi. Brak relacji miedzyludzkich plus siedzenie na internecie samemu w domu robi swoje.
Dziękuję za komentarz Filip. A jak do mnie trafiłeś? Długo jesteś w NZ?
Widzę, że Polacy na emigracji w każdym zakątku świata mają te same odczucia. Pewnie dlatego jednym z ważniejszych powodów do powrotu do Polski jest tęsknota za takimi relacjami. Sami z mężem się zastanawiamy, jak to będzie za kilka lat.
Hey, trafiłem przez jakichś artykuł, może w Onecie? W NZ prawie 8 lat. Oczywiście przylatując tu w planach było coś koło roku… Powiem szczerze, że gdybym był singlem to bym się nie zastanawiał tylko przeprowadzał do Polski. Bo raz nie musiałbym się martwić o zaadoptowanie mojej partnerki w Polsce a dwa pewnie brak znajomych i rodziny by mi doskwierał dużo dużo bardziej.