13 sierpnia to dla mnie wyjątkowa data. 13 sierpnia 2015 roku wsiadłam na pokład samolotu do USA. Nie wiedziałam wtedy na jak długo lecę, kiedy znów zobaczę bliskich, przyjaciół, co będę robić w Stanach ani gdzie mieszkać. Wiedziałam jedno – moje życie się zmieni.
Pamiętam słowa kolegi, który odwoził mnie na lotnisko: “To dziwne uczucie wiedzieć, że zobaczymy się dopiero za kilka lat”. Tak, miał rację – to było bardzo dziwne uczucie. Wiedzieć, że zostawiasz cały swój świat, budowany w tym kraju przez ćwierć wieku i zaczynasz od zera. W miejscu, gdzie nikt Cię nie zna. Czy się bałam? Tak. Czego? Wyjazdu? Zmiany miejsca? Nie, bo wiedziałam, że nikt nie skazuje mnie na siłę, zawsze mogę wrócić. Bałam się innych rzeczy. Bałam się tego, że przez mój wyjazd zbyt dużo mnie ominie. Że zostawiam rodziców młodych, a zastanę ich z kilkoma zmarszczkami więcej, siwych i zmęczonych życiem. Że znikam z życia mojej siostry na długi czas i jak wrócę nie będzie już dziewczynką z warkoczami a nastolatką, dla której będę obca. Że nie będzie mnie w ważnych momentach – na ślubach przyjaciół, chrzcinach ich dzieci, małych i dużych świętach. Bałam się, że ominą mnie wspólne wyjazdy, rozluźnią się więzy, zagubią przyjaźnie. Że jak wrócę, moi przyjaciele, nie będą już paczką młodych ludzi chodzących po górach i pijących grzańca wieczorami. Że zamienią się w dojrzałe matki, ojców, siedzących w domu i pilnujących dzieci. Że ja też się tak zmienię. Że mój wyjazd oznacza koniec pewnego okresu w moim życiu. Koniec imprez, wyjazdów, wakacyjnych przygód młodych ludzi bez zobowiązań. Że nigdy nie będzie już tak jak do tej pory.
Lot do USA
Moja podróż do Stanów trwała ponad 14 godzin. W tym 2 międzylądowania. Wsiadłam w pierwszy samolot na lotnisku w Rzeszowie, wysiadłam we Frankfurcie. Tak się ułożyło, że leciałam nad swoimi rodzinnymi stronami, rozpoznając z samolotu miasteczka związane z moimi dziecinnymi latami i zastanawiając się, kiedy znowu się w nich pojawię. Coś mnie zakłuło w środku, kiedy zdałam sobie sprawę, że mogą minąć lata. We Frankfurcie 2 godziny czekałam na lot do Monachium. 2 długie, ciągnące się godziny. Potem opóźnione lądowanie w Monachium. Kto był ten wie, że to ogromne lotnisko, gdzie autobusem dotrzeć musisz na swój terminal. Od momentu lądowania samolotu miałam 40 minut, żeby przejść kontrolę wyjazdową z UE i usiąść na swoim miejscu w samolocie do Nowego Jorku. Pamiętam, jak z bagażem podręcznym biegłam przez lotnisko, powtarzając sobie w głowie, że nie ma szans, nie zdążę. I pamiętam, jak utwierdziłam się w tym przekonaniu, ja tylko zobaczyłam kolejkę do kontroli paszportowej. Cóż było robić. Koniec języka za przewodnika. Zajęłam miejsce w kolejce i wiele się nie zastanawiając zaczęłam prosić ludzi, żeby mnie przepuścili, pokazując bilet z godziną lotu, która nieubłagalnie się zbliżała. I tak dość szybko dostałam się na samo czoło oczekujących. Kontrola i uff… zdążyłam. Spocona, zmęczona tym bieganiem i chyba jeszcze bardziej stresem usiadłam na swoim miejscu. Przy oknie, jak zawsze. Za chwilę, przez szybę żegnałam Europę.
Sam lot wspominam dobrze, a ściśle mówiąc mam mało wspomnień, bo większość trasy przespałam 😀 Obudziłam się mniej więcej nad Kanadą. Do lądowania zostało niewiele ponad godzinę. Co to będzie, jak to będzie. Co ja robię? Rzuciłam pracę, zostawiłam wszystko i co teraz? Chwila paniki. Ale co zrobisz, słowo się rzekło trzeb pchać sprawy do przodu.
Pierwsze chwile w Stanach
Amerykańska ziemia powitała mnie ogromną kolejką do odprawy celnej – godziną czekania na wizę w paszporcie. Za oknem wieżowce Nowego Jorku, ale zanim znajdą się zasięgu ręki jeszcze trzeba przejść żmudne procedury imigracyjne. Oj Ameryko, nie jesteś taka gościnna jakby się wydawało. Nie przygotowałaś się na kilkuset podróżnych, spoconych, skonanych po 14 godzinach. Ale tym razem Ci to wybaczę, oby to był ostatni raz.
Już po kontroli, po odebraniu bagażu byłam gotowa. Tyko parę kroków dzieliło mnie od wyjścia z lotniska, od mojego nowego życia. Jeszcze tylko schodami w dół, jeszcze tylko jeden korytarz i jestem. Na dzień dobry dostaję powiew Amerykańskiego sierpniowego powietrza. Upalnego, wilgotnego i dusznego. Przed chwilą padało, ale na próżno szukać orzeźwienia. Tego rześkiego uczucia, które znamy w Polsce tuż po deszczu. Nie, nic. Zamiast niego uderza fala gorąca pomieszanego z wilgocią. Ale tak, co ja robię. Nie jestem już w Polsce. Jestem w USA. Czas przestać porównywać. Tu jest inaczej i będzie inaczej. Dopiero z czasem okazało się jak bardzo ten świat różni się od tego który znam.
Wtedy nie miałam pojęcia, że w Polsce pojawię się dopiero za 3 lata. 3 długie lata, które przemkną jak jeden tydzień. Jeszcze nie wiedziałam, że przez ten czas tak wiele się zmieni i tyle się na tej obcej ziemi wydarzy…
Edit: O tym co było dalej poczytasz tutaj: Pierwsze chwile na emigracji w Stanach część 1 i tu Część druga
10 komentarzy
A my ostatnio zaczynamy się nieśmiało zastanawiać nad przeprowadzką do Stanów, choć nigdy wcześniej nie brałam tego pod uwagę 🙂
O popatrz, a mi zawsze marzyła się przeprowadzka w góry, ale może na to przyjdzie czas za kilka lat 🙂 Myślicie o jakimś konkretnym miejscu w USA?
Witam, super opisujesz swoje doświadczenia. Czytając czułem się jakbym sam tam był i to przeżył.
Trafiłem tu przez przypadek, a może i nie? Hmm..
Mieszkam też za granicą aczkolwiek trochę bliżej Naszego kraju.
Jedyne 800km do granicy, Holandia bywa nudna.
Myślę nad zmianą kraju, na przeżyciu czegoś innego, intrygującego a zarazem szalonego.
Czy wybór emigracji do Stanów jest szalony?
Dla mnie chyba tak, z dala od rodziny, poszukując przygód i nowego życia, uwielbiam to 🤗
Pozdrawiam 😉
Hej super wpis
Czy jest szansa NA INFORMACJE O początku w USA czyli pierwsze mieszkanie pierwsza praca ITP?
Cześć Ela, dziękuję. Jasne, wkrótce na blogu pojawi się więcej informacji o początkach w USA.
Hej, super artykuł, ale jakby… ucięty w 1/5. Pewnie chciałaś opublikować w rocznicę. Ale może pomyślisz o tym, żeby temat pociągnąć? Muszę przyznać, że styl jest wspaniały – dogłębnie trafia do mojego polskiego i jednocześnie domatorskiego, ale jednak ciekawsko-odkrywczego serca. Taki styl, przy którym chciałbym wieczorkiem przysiąść z kubkiem gorącej, pysznej kawy;-) Daj znać jeśli byś to chciała rozwinąć!
Dziękuję Marek za miłe słowa. Tym wpisem chciałam opowiedzieć o samym początku, o tym jak się czułam przylatując tutaj. W przyszłości planuję rozwinąć temat. Pojawią się kolejne wpisy jako kontunuacja wątku. Zapraszam do obserwowania bloga albo zapisania się na newsletter to na pewno tego nie przegapisz. Pozdrawiam 🙂
Witaj Aga!! bardzo mi sie podobal twoj artykul o samym przyjezdzie do Usa
te same mialam uczucia jak ja wyjezdzalam do Francji…myslac tylko ze spedze tam 2 miesiace….a tu juz 20 lat
Mam dzisiaj 40 lat i nie czuje sie juz za bardzo u siebie w Polsce ..ani za bradzo tutaj w Paryzu…dziwne
powinnas napisac cala swoja historie w Usa .jakie maialas poczatki jakie odczucia…czyta sie bardzo przyjemnie jak ksiazke…
Witaj Aniu,
dziękuję za miłe słowa. Dalsza część historii jest w planach 🙂
Jak ja Cię dobrze rozumiem. Jestem tu około 5 lat i cały czas jakby w rozkroku – nie wiem gdzie moje miejsce.
Na szczęście nie muszę decydować raz na zawsze. Teraz jestem w Stanach, a gdzie będę za 5 lat to nie mam pojęcia. Pożyjemy, zobaczymy…
W Paryżu teraz musi być pięknie 🙂 Pozdrawiam ciepło!
A ja przylecialam prawie rok po Tobie 🙂 Jestem tu od 28 pazdziernika 2016, chociaz nie planowalam, to pewnie zostane tu juz na stale 🙂